Poddajmy te wspomnienia małej analizie:Tadeusz Łoszewski w książce „Maluśki” wrote:Mijaliśmy stacyjki i dworce kolejowe, odczytywaliśmy ich nazwy, które nic nam nie mówiły, zmienione na niemieckie. Dopiero Posen przetłumaczony na Poznań zabrzmiał swojsko. Poznań, miasto znane z lekcji geografii, nasze polskie.
Jechaliśmy cały dzień i noc. Noc spędzona na twardych ławkach i na podłodze pociągu popsuła trochę humory, bolały kości, ale nowy, rozjarzony słońcem dzień poprawił je znowu.
Jeszcze parę przystanków na wiejskich czy małomiasteczkowych stacyjkach i pociąg, zwalniając na licznych rozjazdach, stanął wreszcie na dłużej. Kiedy ruszył znowu, a nasz wagon z dwoma innymi został, stało się jasne, że jesteśmy u celu. Jeszcze z godzinę czy dłużej pełnego napięcia oczekiwania i otwarto drzwi wagonów. Znowu eskorta i komenda wysiadać. Z bocznego toru, na którym staliśmy, widać było budynek stacyjny, na którym wisiała duża biała tablica z czarnym napisem:
NEUSTETTIN.
Była sobota, 21 czerwca 1941 roku.
Stacyjka była taka sobie, ani mała, ani duża. Dwa albo trzy perony połączone tunelowymi przejściami. Lekki daszek nad pierwszym peronem dawał odrobinę cienia w to czerwcowe, rozprażone słońcem południe. Atmosfera senna. Zaledwie parę osób snuło się po peronie, zanim ich nie odsunięto od miejsca, gdzie znowu, nas ustawiono w długą kolejkę przed stołem urzędnika Arbeitsamtu.
Pojawili się „kupcy” po żywy towar. Zaczęło nas ubywać z kolejki. Szczęśliwi byli idący we dwójkę lub trójkę. Zawiedzeni ci brani w pojedynkę, najpierw z domu rodzicielskiego, a teraz od dopiero co poznanych kolegów.
Po początkowym przebieraniu w „towarze”, kiedy wybierano starsze, bardziej rozwinięte jednostki, urzędnik Arbeitsamtu bojąc się, że mu zostaną jakieś odpadki, zaczął przydzielać „sztuki”, jak leci.
Stałem na przedostatnim miejscu w tym długim ogonie i czekałem na moją kolej. Za mną stało piętnastoletnie chyba dziewczę, blondas z krótko wokoło głowy przyciętymi, prostymi włosami. Drobna, chuda jak i ja „sierota”. A tam w przodzie szedł targ. Kupcy byli różni: mali lub tyczkowaci, grubi i szczupli, starzy i młodzi, dobroduszni i złośliwi. Jedni traktowali przydział takiego „towaru” półżartem, inni serio jeszcze inni patrzyli sceptycznie na przydzielony drobiazg i pewnie zastanawiali się, co z tym zrobić i jak to wykorzystać.
Do tej pory byłem spokojny i nawet pewny siebie, ale teraz z upływem czasu, z każdą godziną ogarniała mnie żałość i niepokój Patrząc na rozgrywające się sceny, zastanawiałem się, skąd ja to znam, gdzie już widziałem, kiedy.
— Ależ tak! Znani to! To przecież targ Murzynów z „Chaty Wuja Toma”.
To, co było do tej pory dla mnie tylko fikcją literacką, teraz nagle stało się faktem. Tamci, czarni, byli niewolnikami. A my tu taj? Różnimy się od tamtych tylko kolorem skóry. A więc biali niewolnicy. Jestem n i e w o l n i k i e m!
Po uprzytomnieniu sobie tego faktu chciało mi się drzeć na cale gardło, aby i im dowiedzieli się, że są niewolnikami. Tylko dlaczego? Za co? Siedząc w domu, wśród bliskich, nie odczuwało się tak bardzo wojny i okupacji. Było się ograniczonym w swobodzie, ale nie niewolnikiem. Ojcowie, stryjowie, bracia, znajomi, ci wzięci do niewoli, byli jeńcami wojennymi, ale my, dzieci, z jakiej racji?
Stałem ze ściśniętym gardłem, łzy zaczęły m się kręcić pod po wiekami. Nie krzyczałem, nie pisnąłem nawet. Nie miałem na to ani dość siły, ani odwagi — niewolnik.
Około czwartej po południu było nas już tylko dwoje. Ja i ta dziewczynka za mną. Stanęliśmy przed urzędowym stołem jak bieda z nędzą. Dwie wystraszone „sieroty”.
Od wejścia w naszą stronę szło — jeden za drugim — dwóch bauerów. Drugi przyspieszył kroku, wyminął pierwszego i pokazując dziewczynkę coś powiedział do urzędnika. Tamten wyszczerzył zęby w uśmiechu, coś wpisał w dokumenty, przyłożył pieczątki i za chwilę zostałem sam.
Teraz podszedł ten, co szedł wolniej — był średniego wzrostu, około trzydziestki, miał sympatyczną twarz, krótko podstrzyżone ciemne włosy i budził zaufanie.
— Guten Tag — powiedział.
— Guten Tag — odpowiedziano.
Na resztę wymiany zdań, nie znając języka, pozostałem głuchy. Patrzyłem jednak uważnie to na przybyłego, to na urzędnika, jaki mają wyraz twarzy. „Kupi” mnie ten Sympatyczny czy nie? Co się ze mną stanie, jeżeli mnie nie zechce? Sympatyczny coś mówił, wreszcie popatrzył na mnie z jakimś smętnym półuśmiechem i westchnął. Urzędnik szybko dopełnił formalności, a ja odetchnąłem z ulgą. Sympatyczny „kupił” mnie.
— Auf wiedersehen.
— Auf wiedersehen.
Symaptyczny wziął moje rzeczy w jedną rękę, drugą podał mi i wyprowadził ze stacji na ulicę; gdzie stała bryczka zaprzężona w gniadą klaczkę. Podsadził mnie na siedzenie, usiadł obok, ujął lejce i ruszyliśmy.
Nieznane miasteczko, nieznane ulice i ten obok mnie nieznany człowiek, u którego miałem być niewolnikiem. Kim on jest? Dokąd mnie wiezie? Co się ze mną stanie? Tyle znaków zapytania, kto, kiedy i jak mi na nie odpowie?
Wąskimi uliczkami wyjechaliśmy na szeroką aleję, położoną wzdłuż dużego, granatowego jeziora. Na lekkiej fali leniwie pływały białe żaglówki, na plaży mnóstwo opalonych ciał. Promenadą przemaszerował oddziałek Hitlerjugend, dziarscy, wysportowani blondasi. Jakieś domki z ogródkami w kwiatach. Domy ze skrzynkami pełnymi kwiatów na parapetach okien, kamieniczki z balkonami i wieżyczkami jak miniaturowe zamki i obok, na małym placyku, strzelista wieża kościoła. Może to katolicki, może chociaż od czasu do czasu na nabożeństwach będę mógł spotkać Polaków. Zebrałem się na odwagę i... — Katolische? — zapytałem, pokazując palcem kościół, nie znajdując w pamięci słowa Kirche.
— Nein — odpowiedział — Nie mamy tu katolickiego kościoła. Z tego wszystkiego zrozumiałem: nein — wystarczyło. Nadzieja na spotkanie rodaków zgasła. U powiek zawisły łzy, gardło znowu ścisnął żal.
Przejechaliśmy przez plac obudowany wokół kamienicami. Był tam ratusz z wieżą zegarową, obok poczta, apteka, jakieś sklepy. Znowu ciasna uliczka, drewniane domki, których belkowanie, widoczne z zewnątrz, pokazywało konstrukcję domu. Podział na mieszkania jak komórki do wynajęcia.
Uliczkę zamykał w poprzek dom piętrowy, murowany ze ściętym narożnikiem, w którym mieścił się sklep. Szyld nic mi nie mówił, ale wyłowiłem nazwisko — Hugo Glasenapp. Sympatyczny skierował bryczkę w otwartą bramę niedużego podwórka, zeskoczył z kozła, pomógł mi zsiąść i uwiązał klaczkę. Zabierając moje rzeczy z bryczki, Sympatyczny znowu wziął mnie za rękę i poprowadził do domu. W środku przywitał się serdecznie z gospodarzem, do którego zwrócił się po imieniu — Hugo. Aha, a więc to jest pan sklepikarz. Ten przywitał Sympatycznego:
— Guten Tag, lieber Erwin!
Dzięki temu poznałem również imię Sympatycznego
Uścisnąwszy się zaczęli wydziwiać nade mną. Nie zrozumiałem z tego nic, ale po minach i intonacji głosu czułem, że nie mówią źle. Raczej z frasunkiem, co ze mną uczynić. W pewnym momencie temat się zmienił, coś obaj zaczęli naraz mówić do mnie. Zrozumiałem — Hunger i essen — a ponieważ nic nie odpowiedziałem, naładowany po brzegi żalem, zadecydowali widać sami. Posadzono mnie przy stole, a po małej chwili Hugo postawił przede mną kubek z białą kawą i dwie lukrowane bułeczki, zwane w Łodzi szneki z glansem.
— Gute Appetit — rzekł Hugo uśmiechając się zachęcająco.
— Dan... Dan... Danke schön — wyjąkałem wreszcie i łzy zaczęły mi kapać w kawę.
Chociaż głód skręcał mi wnętrzności, każdy kęs bułki rósł mi w ustach i dławił, odbierał oddech, byłem zupełnie wykończony. Obaj mężczyźni, aby mnie nie peszyć, odeszli na stronę i zajęli się rozmową udając, że nie widzą, co się ze mną dzieje. Mimo to od czasu do czasu to jeden, to drugi podchodził do mnie i kładąc rai rękę na głowie mówił:
— Weine nicht, weine nicht.
A mnie w tym momencie ogarniał jeszcze większy żal.
Po jakiejś chyba godzinie pojechaliśmy dalej, ale jeszcze nie do domu. Sympatyczny Erwin miał w mieście przyjaciół — Familie Radtke. Pan był szczupły, wysoki, około sześćdziesiątki, miał siwy wąs, sumiaste brwi i żuł prymkę. Pani Radtke była malutka, okrąglutka i cała przepełniona uczuciem macierzyństwa. Mieli na wojnie dwóch synów.
Kiedyśmy tam zajechali, państwo Radtke, widać spodziewający się tej wizyty, wyszli witać gościa na progu swego małego drewnianego domku. Pan Radtke witał się z Erwinem, a pani Radtke na mój widok najpierw załamała pulchne rączki, a później przytuliła mnie do swojej macierzyńskiej piersi i sama ze łzą w oku jęła mnie uspokajać.
— Ach, mein Gott, mein Gott — tyle zrozumiałem z tego, co mówiła i: — kleine Junge — i weine nicht.
Była bardzo wzruszona i dobra, odczułem to, mocno przyciśnięty do jej obfitego łona. Pytała o coś z troską Sympatycznego — czego nie rozumiałem, odpowiedź musiała być pewnie po jej myśli, ponieważ zobaczyłem ulgę na jej twarzy. Znowu powiedziała do mnie: — Mein Gott, weine nieht... — i popatrzyła tkliwie.
Weszliśmy razem na zabudowane ze wszystkich stron podwóreczko, maleńkie jak pudełko zapałek. Pod jedynym chudym drzewkiem stał fotel na biegunach i parę taboretów. Pani Radtke usiłowała mnie nakarmić, ale Sympatyczny wyjaśnił jej chyba, że zrobił to już wcześniej Hugo Glasenapp i że nie dojedzone bulki zabrał mi na drogę.
W trakcie rozmowy pojawiła się jeszcze jedna osoba. Pani imieniem Erna, która usiłowała mnie pocieszać, wtrącając w rozmowie parę słów polskich w rodzaju:
— Weine nicht, prenko. Das ist topszi baore. — I na końcu, nie bardzo wiedziałem w związku z czym: — Aj, kolera, szakrew!
Pożegnała się dość szybko i odjechała rowerem.
Tyle ludzi usiłowało mi okazać życzliwość i troskę, że zacząłem się powoli uspokajać, i kiedyśmy ruszyli w dalszą drogę, byłem już zupełnie opanowany i nie beczałem.
Mogło być około szóstej po południu, jeszcze widno i ciepło, jako że był czerwiec, a do tego wprowadzono czas letni. Klaczka szła równo po asfaltowej, obsadzonej topolami szosie. Gdzieś w oddali, po lewej stronie, słało się długie jezioro, bliżej łąki, uprawne pola i zagrody. Po prawej, zaraz za miastem, cmentarz, a dalej to samo co po lewej: pola, łąki i kępy leśne.
Sympatyczny przez dłuższy czas siedział milcząco, ale w końcu zwrócił się do mnie i wydawało mi się, że chce mi powiedzieć coś ważnego. Wolno, dobierając słowa, trochę za pomocą rąk wytłumaczył mi, że:
— Ich habe schon drei Pole.
Do dziesięciu liczyć umiałem, zrozumiałem więc „drei”, „Pole” to ja, czyli Polak, a kiedy przy „ich” pokazał na siebie, zrozumiałem, że chyba nie będę u niego sam. Następne zdanie wyjaśniło resztę, kiedy zaczął wyliczać:
— Johann von Radom, Stanis von Warschau und deine Kollege Heinrich von Lodz, von Litzmannstadt — poprawił się.
Zbaraniałem ze szczęścia. Zadowolony z tego, że jego informacja dotarła do mnie, Sympatyczny uśmiechnął się. Serce mi zabiło radośnie, a więc nie będę sam, dzięki ci Boże i za to. Odwzajemniłem uśmiech i od tej chwili nie mogłem się doczekać końca drogi.
Wkrótce na wzniesieniu szosy wystrzeliła w górę wieża kościoła, a potem zabudowania wsi. Zaraz też pokazała się tablica z napisem:
GROSS KÜDDE.
. Z bocznego toru, na którym staliśmy, widać było budynek stacyjny, na którym wisiała duża biała tablica z czarnym napisem:
NEUSTETTIN.
Była sobota, 21 czerwca 1941 roku.
Stacyjka była taka sobie, ani mała, ani duża. Dwa albo trzy perony połączone tunelowymi przejściami. Lekki daszek nad pierwszym peronem dawał odrobinę cienia w to czerwcowe, rozprażone słońcem południe. Atmosfera senna. Zaledwie parę osób snuło się po peronie,
Ten fragment może zobrazuje tylko tym zdjęciem:
Wąskimi uliczkami wyjechaliśmy na szeroką aleję, położoną wzdłuż dużego, granatowego jeziora. Na lekkiej fali leniwie pływały białe żaglówki, na plaży mnóstwo opalonych ciał.
Wszystko wskazuje na to, że z dworca jechali przez Brombergerstrasse – Piłsudskiego, tym zdaniu opisuje Blücherstrasse – Mickiewicza.
Jakieś domki z ogródkami w kwiatach. Domy ze skrzynkami pełnymi kwiatów na parapetach okien, kamieniczki z balkonami i wieżyczkami jak miniaturowe zamki
Być może zapamiętał ten budynek:
obok, na małym placyku, strzelista wieża kościoła. Może to katolicki, może chociaż od czasu do czasu na nabożeństwach będę mógł spotkać Polaków. Zebrałem się na odwagę i... — Katolische? — zapytałem, pokazując palcem kościół, nie znajdując w pamięci słowa Kirche.
— Nein — odpowiedział — Nie mamy tu katolickiego kościoła.
Tutaj raczej nie ma wątpliwości jaki budynek widział autor. Jak wiemy w Neustettin był katolicki kościół, widać tutaj to „ich” niezrozumienie, ponadto autor pewnie nie miał później okazji być w „małym” kościele, stąd pewnie to jego przeświadczenie, że takiego nie ma.
Przejechaliśmy przez plac obudowany wokół kamienicami. Był tam ratusz z wieżą zegarową, obok poczta, apteka, jakieś sklepy.
Z Blücherstr. zapewne poprzez Schloßstr. trafili na Markt. Zastanawia mnie ta poczta obok ratusza? Być może zapamiętał ta budkę telefoniczną która stała przy ratuszu od strony Cafe Adam i stąd takie skojarzenie? Apteka, sklepy, wszystko gra.
Znowu ciasna uliczka, drewniane domki, których belkowanie, widoczne z zewnątrz, pokazywało konstrukcję domu. Podział na mieszkania jak komórki do wynajęcia.
Jadą dalej Friedrichstrasse.
Uliczkę zamykał w poprzek dom piętrowy, murowany ze ściętym narożnikiem, w którym mieścił się sklep. Szyld nic mi nie mówił, ale wyłowiłem nazwisko — Hugo Glasenapp. Sympatyczny skierował bryczkę w otwartą bramę niedużego podwórka, zeskoczył z kozła, pomógł mi zsiąść i uwiązał klaczkę. […] po małej chwili Hugo postawił przede mną kubek z białą kawą i dwie lukrowane bułeczki,
Z opisu nie bardzo kojarzę jakiś ścięty budynek, jednak z Adressbucha 1928 można wyczytać taki wpis:
Glasenapp Hugo - Bäckermeister (piekarz-cukiernik) – Grünstraße 11 (ul. Zielona 11).
Grünstr. 11 to budynek w którym mieści się monopolowy po schodkach na Zielonej. Tu na zdjęciu jest skrajnie po lewej stronie. Niestety lepszego nie mam pod ręką. Przy okazji ten czerwony budynek to Parteihaus NSDAP.
Po jakiejś chyba godzinie pojechaliśmy dalej, ale jeszcze nie do domu. Sympatyczny Erwin miał w mieście przyjaciół — Familie Radtke
Szkoda, że nie podał imion, bo trochę osób o tym nazwisku w Neustettin mieszkało i nie ma jak tego zweryfikować.
Klaczka szła równo po asfaltowej, obsadzonej topolami szosie. Gdzieś w oddali, po lewej stronie, słało się długie jezioro, bliżej łąki, uprawne pola i zagrody.
Logika wskazuje na to, że wyjeżdżali z miasta ul. Lipowa, skąd więc te topole? Być może zapamiętał ulicę gęsto obsadzoną drzewami (lipami), a ulotna pamięć zmiksowała ten obraz z obrazem ul. Mickiewicza?? Jezioro w oddali to być może widział Wielimie.
Po prawej, zaraz za miastem, cmentarz, a dalej to samo co po lewej: pola, łąki i kępy leśne.
Ten fragment zdaje się potwierdzać to co wyżej napisałem.